Kochana Siostro
„(…) jaki wspaniały prezent świąteczny mi sprawiłaś tym „Brzeskim Parafianinem”. Cieszyłem się tym jak dziecko. Cały Boży dzień spędziłem przeglądając te numery, studiując pilnie zdjęcie po zdjęciu, czytając o naszej historii, kolorując mapę, by wszystko było wyraźniej, przeżywając raz jeszcze całe moje dzieciństwo No i zaszczyt dla mnie widzenia się tam w druku. Nie myśl, że żartuję. Co mi tam Londyn, Paryż czy Warszawa, to są tylko monstrualne dziury, pełne pozłacanej nędzy, kanciarzy i błaznów, uczuciowe pustynie przesypywane przez podmuchy przelotnych trendów i mód. Najwartościowsze życie każdego kraju rozwija się po jego wioskach i prowincjonalnych miastach. Tak jest tu, tak we Francji, w Polsce i wszędzie. Dlatego być witanym, i rozumianym, we własnej kolebce, to naprawdę jest coś. Przynajmniej dla poety.(…)
Dając Nr 6 Parafianina jako pierwszy w paczce, naprawdę nie mogłaś lepiej uczynić. Aż mnie zatkało widząc na okładce to, co przez 50 lat było samym centrum świata dla mnie, moim sanktum najświętszym, z którego brałem moją iskrę do twórczości zapalną: szkoła, kościół, stary cmentarz i niewidoczny tu klasztor, w którym przez tyle lat byłem ministrantem. Ciekawe czy jeszcze chowają na tym cmentarzu, bo tam właśnie chciałbym w końcu spocząć: gdzie moi rodzice, siostry Lazaria i Dulcissima i różni wspaniali ludzie, którzy nam dawali cukierki lub klapsy. Nasz stary kościół, o którym tyle się w dzieciństwie nasłuchałem, widzę tu po raz pierwszy i czytam jego historię. Nie ma co, mamy być z czego dumni, gdziekolwiek jesteśmy na świecie.
Lecz szkoła, na str. 6-tej. Przecież ja nigdy tej szkoły naprawdę nie opuściłem. Dalej wysiaduję w jej klasach, biegam po mapy do gabinetu przyrodniczego, pożyczam z niej książki, psuję drzewo w slójdowni i ganiam z kolegami po jej podwórzu. (…) Pierwsze okna z lewej na parterze (widok od strony cmentarza) najmocniej utrwalili w mojej pamięci niemieccy żołnierze We wrześniu 1939 mieli tam swoją gulaszkanonę i palili w niej książki z naszej szkolnej biblioteki wyrzucane im przez te właśnie okna. Nie pamiętam, jak się z nimi dogadałem, ale poprosiłem o kilka i powiedzieli mi, że mogę brać ile chcę. Skrzyknąłem Józka Myśliwca i załadowaliśmy sobie nimi wózek. Potem to była nasza wspólna tajna biblioteka, w końcu tak tajna, że nie śmieliśmy słowa pisnąć o jej istnieniu. Tylko Józef może wiedzieć co się potem z tymi książkami stało. Np. czy je odzyskała szkoła. A teraz myślę jak to dobrze i trafnie, że jej patronuje Baczyński, nie znajdzie bowiem w całej polskiej literaturze lepszego poety dla młodych, gorących serc.
Nasze zdjęcie rodzinne z przedszkolem i Tobą na czele zaraz tu wszystkim pokazałem i objaśniłem dokładnie. Nawet mi się nie marzyło, że istnieje jeszcze u nas taki skarb. Ja, oczywiście, nonszalancki z ręką w kieszeni i na uboczu. Ale dlaczego? Przez skromność? Gdzie tam! Gdyby stojąca za mną pani nauczycielka przeszła na drugą stronę, to byś i mnie tam koło niej zobaczył. Przecież to była moja pierwsza wielka miłość, której nigdy nie zapomnę. Dla niej to biegałem za Tobą do przedszkola, aby tylko dostać się na jej kolana i nad wami tryumfować, co mi się często udawało. Nawet na mamusine kolana przenosiłem się z jej kolan niechętnie. Ona była moja, jedynie moja – rozpaczliwie byłem o nią zazdrosny. Aż nadszedł straszny dzień zgryzoty – dokładniej, ugryzoty – i wszystko z winy naszej Anny, która też chyba jest gdzieś na tym zdjęciu. Otóż właśnie kończyłem budowę wspaniałej wieży z klocków i nadbiegła Anna żądając też klocków dla siebie. Gdy odmówiłem, to po prostu kopnęła w moją wieżę i dawaj ładować klocki w kieszeń jej fartuszka Wywiązała się bójka podczas której mocno ugryzłem ją w rękę. Za to musiałem potem stać w kącie przez pięć minut? Pięć lat? Dłużej chyba. Ale kto mnie w tym kącie postawił? Nikt inny jak moja własna ukochana. Zdarzało mi się to i później w życiu, lecz ten pierwszy kąt był z wszystkich najstraszniejszy. Poczułem się jej niegodny, nie śmiałem w oczy jej spojrzeć, i w dodatku zostałem sam w rękę ugryziony przez Annę, gdyśmy wracali do domu.
Nie wyglądam specjalnie na tym zdjęciu jak gryzoń, ale zęby musiały być moją główną bronią wtedy, bo i Ciebie ugryzłem. W kolano, w niedzielę, gdyśmy się ubierali do kościoła. Dostałem za to parę siarczystych klapsów od Taty, które mnie dużo mniej bolały niż tamten kąt. Od Taty nie chciałem wtedy specjalnie miłości, tylko jego srebrny zegarek, przykładany przeze mnie do ucha, obiecywany mi w spadku, który się odwlekał, odwlekał aż raz spytałem jak tylko mogłem delikatnie: „Tato, kiedy Wy umrzecie.”
Na pierwszym zdjęciu na str. 5 tej inna rewelacja: mój duchowy ojciec i najlepszy nauczyciel Artur Pohl. On to najbardziej mnie ukształtował, jemu, poza rodziną, najwięcej z wszystkich ludzi duchowo zawdzięczam. Inni później tylko dolewali do naczynia, które on stworzył i zaczął napełniać – dolewali i mieszali, ale zawsze pozostawał i trwa ten pierwszy po nim smak. Wygląda tu dokładnie tak, jak go pamiętam i noszę w duszy po świecie toteż rozpoznałem go na zdjęciu natychmiast i tylko później potwierdziłem, że to on, w przypisie.
Po wrześniu 1939 słyszało się, iż zginął w boju pod Boguminem. Co się naprawdę z nim stało, czy ktoś wie? (…) Zauważ, że w moich Żywotach przypisałem mu jeden z chyba najlepszych tan wierszy. Moje dzieci słyszały o nim nieraz i kazały sobie powtarzać różne moje z nim przygody. Np. o tym jak wrócił po wakacyjnych manewrach (był podchorążym rezerwy), jego bujne włosy zgolone prawie do skóry, a my chłopaki szturchaliśmy się i chichotali: „Glacman! Glacman!”. Dosłyszą to i słodką obmyślił sobie zemstę. Może się tego nie pamięta, ale Pohl by zapalonym narciarzem i raczej gardził naszym „fusbalem”, jako zabawi dla hołoty. „Wstań, hołoto!”, lubiał się do nas odzywać, patrząc na chłopców. A tu nagle, po paru tygodniach, jakby się nawrócił, zaczął zachwalać wielkie zalety piłki nożnej, objaśniać jej techniki, a w szczególności strzelanie bramek główką. Okazało się z jego wywodów, iż włosy strasznie w tym przeszkadzają. Już nie pamiętam jaki piłkarz; pierwszej ligi śląskiej był nam podawany za wzór. Prawie jednogłośnie zgodziliśmy się wyzbyć naszych czupryn w tym sportowo zbożnym celi a Leon Pieła w te pędy poleciał po maszynkę do domu.